Rosalie
Kiedy byłem dzieckiem matka często opowiadała mi o życiu, jak się powinno traktować kobietę. Coś czego nie miała, a jest to mnie wrodzone. Całe życie to smutek, cierpienie, z rzadka przerywane okresami szczęścia.
Siedzieliśmy z Różą kątem u znajomych, z cicha słuchając piosenek o miłości i rozstaniu, skoro ludzi najbardziej chwyta banał, rzeczy proste i oczywiste. Nie było innego ogrzewania, jak ciepło naszych ciał, a nie spaliśmy już drugą noc. Położyliśmy się obok siebie, na materacu przytarganym z ulicy. Nie miałem kobiety, żadnych wyobrażeń ciepła, ani wspomnień o jedwabiu skóry. Korzystałem z chwili – moment szeptanej bliskości. Objąłem, wsparłem głowę o przedramię i patrzyłem w oczy bowiem „należy siać ręką, a nie całym workiem”. Słuchałem.
- Nie chcę spać i chcę spać.
Mój oddech.
- Nie chcę do Krakowa i chcę do Krakowa.
Przełknąłem ślinę.
- Chcę żyć i nie chcę żyć.
Pocałowałem ją.
I nie przestałem, i ponowiłem, wsunąłem rękę między nogi, gładząc uda. Spostrzegłem jak źrenice gwałtownie się rozszerzają, ujęła mnie mocno dłońmi. Broniła się, ale przygryzłem jej wargę, przestała protestować. Rozsunęła się kotara teatru.